SPIRALA:
ZWIERZENIA
PROJEKTANTA

Są znajomości i przyjaźnie, które dobrze się pamięta, nawet po upływie czasu. 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image Wyniesiona z pracowni Rudzińskiego i Michalskich przyjaźń z Tadeuszem Pietrzykiem przetrwała lata. Już poza Akademią mieliśmy nieustające kontakty towarzyskie i zawodowe, praktycznie aż do jego odejścia. Z pracowni profesora Rudzińskiego wywodzi się także moja przyjaźń z Piotrem Kamlerem, trwająca do dziś mimo dzielącej nas odległości. Maćka Urbańca, który był rok wyżej, znałem bardzo dobrze i długo pozostawaliśmy w świetnej relacji. Z Leonem Urbańskim po dwóch latach w jednej pracowni graficznej na ASP łączyła mnie bliska zażyłość. Leon był już wtedy bardzo zaawansowany w swoich projektach. Pamiętam, jak robił serię odprysków Technika polegająca na malowaniu komponentem rozpuszczalnym w wodzie (na przykład guma arabska, biel plakatowa), a następnie nakładaniu barwnej nierozpuszczalnej apli (na przykład tuszu) i zmywaniu wodą. Nierozpuszczalne medium odpryskuje w miejscach rysunku. udających drzeworyt, a my patrzyliśmy na jego prace z podziwem. Technikę tę stosowałem później wielokrotnie w moich projektach. 📷 image 📷 image Pracowałem z Mistrzem Leonem w Doświadczalnej Oficynie Graficznej Pracowni Sztuk Plastycznych, gdzie on kultywował pięknodruk w przeróżnych jego postaciach, ja zaś robiłem za czeladnika. Już mówiłem, że Janek Hollender był dla nas wszystkich, młodych, mentorem. Krzysztofa Lenka poznałem także w Akademii. Następnie pożeglowaliśmy na różne pola działalności projektowej, by ponownie spotkać się w Stanach Zjednoczonych. Mimo dzielącej Rhode Island i Missouri odległości pozostawaliśmy w bliskim kontakcie. Wymienialiśmy doświadczeniami profesjonalne i pedagogiczne. Rozmawialiśmy dość często. Krzysztof dał też w Springfield wykład poświęcony grafice informacyjnej. Nadal utrzymuję kontakt z Claude’em Bonnehonem, najbliższym kolegą, moim mentorem z Lonsdale w Paryżu. To on wprowadzał mnie w tajniki pracy w studio i pomagał we wszystkim innym, ponieważ wtedy jeszcze słabo znałem język. Był znany we Francji z projektów opakowań, znaków i znaczków pocztowych.

Nasza przyjaźń przetrwała dziesiątki lat. Znam doskonale jego dzieci, wnuki. Odwiedzaliśmy ich w Paryżu wielokrotnie, czując się tam zawsze jak u siebie w domu. Drugim takim kolegą był Mario Gerard, także pomagający mi aklimatyzować się w nowej sytuacji i miejscu. Mario miał piękny dom letni, gdzieś w okolicy Rouen, często zapraszał mnie na weekendy. Była to stara wiejska posiadłość, chyba z XVII wieku. Jak wiele podobnych, gdy grunty rolne we Francji uległy komasacji, została opuszczona przez dawnych właścicieli i zaadaptowana jako druga rezydencja. Poza talentem graficznym Mario miał fantastyczny dar projektowania wnętrz. Dla mnie, przyjeżdżającego z siermiężnej Polski lat sześćdziesiątych, jego dom był czymś zupełnie niezwykłym. Zapamiętałem niecodzienny kominek palący się na dwie strony i tapety w srebrno-białe pasy, wyklejone przez gospodarza z ogromną precyzją. Kilka lat temu, będąc w Paryżu, odwiedziłem mojego dawnego dyrektora z Lonsdale, Paula Berçot, który po sprzedaniu agencji cieszył się zasłużoną emeryturą. Wspominaliśmy dawne, dobre czasy. To, jak przy każdym nowym projekcie etykiety na trunek, zanim przystąpiłem do pracy, zapraszał mnie na degustację, a także ożywioną dyskusję dotyczącą opakowań lakieru do włosów.

Nie pracowałem w zespołach ze względu na naturę zleceń – wykonywałem je sam. Przez dwa czy trzy lata w Stanach byłem jednak konsultantem Modus Design, agencji zajmującej się projektowaniem informacji w nowych mediach. Ich głównym klientem było American Bible Society – ogromna organizacja skupiająca wiele Kościołów protestanckich, prowadząca bardzo rozległą działalność badawczą i edukacyjną. Modus projektował dla nich multimedialne kioski informacyjne i portale internetowe. Moim zadaniem było zobrazowanie całego procesu projektowego: od zdefiniowania założeń i współpracy ze studiem po produkt końcowy. 📷 image 📷 image 📷 image Diagram pokazywał, jak będzie wyglądała współpraca, jakie czynności zostaną wykonane. Widząc schemat, klient zapoznawał się z całym procesem oraz architekturą informacji dla Centrum Badawczego i strukturą organizacji konferencji naukowych. 📷 image 📷 image

Zaliczam siebie do introwertyków, więc moje życie towarzyskie nie było nadzwyczajnie bogate. Miałem kontakty z najbliższymi kolegami z Akademii czy z pracy, ale nie uczestniczyłem w żadnych spotkaniach klubowych ani nie miałem ulubionej kawiarni. Przy tym mieszkałem na Bielanach, poza szlakiem towarzyskich atrakcji. Tu życie toczyło się trochę na uboczu: moim światem była pracownia, stół, przy którym projektowałem, spotkania z klientami i trochę kontaktów z ludźmi ze środowiska naukowego, do którego należała moja pierwsza żona. Zapraszaliśmy znajomych na kolacje, którym towarzyszyły dyskusje bardziej niż tańce. Imprezy te nie były moją ulubioną formą spędzania czasu. I tak mi zostało. Córki śmieją się do dziś z tego, że często przed przybyciem gości wynosiłem się do rodziców, a później dzwoniłem do domu i pytałem, czy już poszli. Raz Ewa – starsza – odbierając telefon przy gościach, głośno spytała moją żonę: „Tata pyta, czy już wyszli i czy może wracać do domu?”.

Choć Iwona i ja mamy wiele wspólnych tematów i zainteresowań, ona jest motorem i organizatorem większych spotkań, na które ja załapuję się przy okazji. Ona lubi towarzystwo i przyjmowanie gości, których zaskakuje kulinarnie, ja zaś zadowalam się degustacją i rozmowami w mniejszym gronie.

Niełatwo się zaprzyjaźniam i jestem dość selektywny w wyborze osób, które są czy też stają się mi bliskie. Osiem czy dziesięć osób znoszę bezboleśnie, może dlatego, że kontakt wzrokowy i werbalny jest bezpośredni i skoncentrowany. Spotkania w większych grupach mają inny, bardziej powierzchowny charakter. Często są hałaśliwe i po prostu męczące. Cenię sobie treściwe spotkania w małym gronie sprawdzonych przyjaciół, tych samych od pierwszych dni spędzonych w Stanach. Dobrze się razem czujemy i mamy intelektualne powiązania. Może dlatego, że sami byliśmy „transplantami”. Wielu z nich nie jest rodowitymi Amerykanami. Moim pierwszym bliskim przyjacielem był Thomas Kovacs, artysta i projektant – Węgier z urodzenia – który przyjechał tutaj, mając lat chyba dwanaście. Całkowicie się zamerykanizował, ale korzenie miał europejskie. Bardzo mi pomógł w zainstalowaniu się. Był także profesor typografii Doyle Moore, szef kuchni, autor programu kulinarnego w radio, mistrz japońskiej ceremonii parzenia herbaty, aktor japońskiego teatru Kabuki i twórca najlepszej kopii polskiej Żubrówki, którą spreparował, komponując sobie jedynie znane trawy i zioła.

Wpływy japońskiej kultury w Urbana-Champaign zawdzięczaliśmy istnieniu Japan House – fizycznie domowi w stylu japońskim, de facto ośrodkowi kultury tego kraju na terenie uczelni. Jego założycielem i kuratorem był Shōzō Satō [Shōzō Satō (ur. 1933) – emerytowany profesor College of Art and Design Uniwersytetu Illinois w Urbana- Champaign. Jest założycielem i byłym dyrektorem Japan House, a także byłym artystą rezydentem w Krannert Center for the Performing Arts.]. W kręgu naszych przyjaciół znalazła się także profesor Kimiko Gunji, prowadząca zajęcia ze sztuki kompozycji roślin i kwiatów (ikebany), instruktorka Iwony. Przyjaźnimy się z Chris Martens, Niemką z pochodzenia, autorką monumentalnych rzeźb rozsianych w publicznych przestrzeniach na terenie Stanów. Projektowałem dla niej znak. 📷 image Jest także Peter North, projektant form przemysłowych – Austriak, a z zamiłowania Meksykanin, wrośnięty w tamtejszą kulturę.

Nasza przeprowadzka do Missouri poszerzyła krąg przyjaciół o imigracyjnych korzeniach. Program grafiki, jaki tu formowałem, zwany był żartobliwie wschodnioeuropejskim.

Wykładowcy pochodzili z Polski, Rosji i byłej Jugosławii. Eric Pervukhin – utalentowany rosyjski grafik, malarz i w ogóle barwna postać, jakimiś drogami znalazł się w Stanach, odbył studia magisterskie z grafiki w Urbana-Champaign, po czym ściągnęliśmy go do Missouri, gdzie prowadzi zajęcia z ilustracji. Čedomir Kostovič – Bośniak, który po wielu perturbacjach przyjechał z Sarajewa, zahaczył się w Stanach. Spędził jakiś czas w Krakowie, gdzie zakochał się w polskim plakacie i polskiej kobiecie. Prowadził zajęcia z plakatu i użycia obrazu w komunikacji wizualnej w ramach zaproponowanego przeze mnie kursu Image Design. Była także Marysia Michalczyk, wykładowczyni polskiego pochodzenia, rozmiłowana w projektowaniu książek i typografii. Grono znajomych i przyjaciół dopełniali pedagodzy z Wydziału Muzyki i Teatru.

Relacje z przyjaciółmi podtrzymuję, wysyłając im wiadomości, kartki świąteczne. To się zaczęło tuż po moim powrocie z Francji do Polski pod koniec 1969 roku, kiedy chciałem swoim francuskim przyjaciołom opowiedzieć, co się ze mną dzieje. Później przyszła kolej na życzenia noworoczne. Pierwsza kartka, którą wysłałem, przedstawiała kubek, a w nim ołówki, pióra, pędzle i między nimi mnie. [6043.1] Kubek o tym kształcie rzeczywiście istnieje i jest jednym z nielicznych przedmiotów, które ocalały z naszego domu po wojnie. Później zacząłem w nim trzymać pędzle. Kartka przedstawia więc wszystkie moje narzędzia, łącznie ze mną. Idąc za tym, na kolejnych zjawiałem się w takiej czy innej formie.

Tymczasem krąg adresatów, do których je wysyłałem, zaczął się rozszerzać o kontakty zawodowe, co owocowało setką kart z życzeniami noworocznymi każdego roku. Do tej liczby dołączyli moi byli studenci, którzy do dziś przysyłają mi swoje kartki, więc czuję się zobowiązany odpowiedzieć. 📷 image [4410] 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image . Po noworocznych przyszły wielkanocne. 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image . Nawet Święto Dziękczynienia zostało któregoś roku upamiętnione, wzbudzając powszechną wesołość. 📷 image Wymieniając karty z Saulem Bassem i wieloma innymi grafikami, tworzyłem kolekcję. W 2020 roku zaprojektowałem pięćdziesiątą, jubileuszową kartę, która zamknęła tę tradycję. 📷 image Jest niewiele kartek, na których mnie nie ma. Nie wynika z mojego rozrośniętego ego, ale z chęci ich spersonalizowania. Corocznie zjawiał się dylemat, co zrobić na nadchodzący rok. Czasem wydarzenia podsuwały pomysły, często zaś była posucha. W 1988 roku kartka mówiła o braku pomysłu: siedzę za stołem, mam obok siebie butelkę i kieliszek, pustkę w głowie i masę pogniecionych papierów wokół stołu – wyrzucone szkice. 📷 image Dlaczego więc nie pokazać tego właśnie stanu umysłu. Każdy rok przynosił inne wydarzenia stanowiące motto.

Gdy nadchodził rok 1981, czas był pełen niepokoju. Zwróciłem uwagę na jakiś swój niewykorzystany projekt zawierający liczbę „81”. 📷 image Wyglądała trochę jak kilkupasmowa bieżnia stadionu. Wykorzystałem to. Na kartce startuję do biegu, a sędzia daje mi radę: „Uważaj na zakrętach”. Nie wiedziałem, że będą to prorocze słowa. Stan wojenny wprowadzony w grudniu 1981 roku stał się takim zakrętem, na którym się wszystko wykoleiło.

Nadejście 2000 roku miało być specjalne pod każdym względem. Zwiastowano nadprzyrodzone zjawiska, a komputery miały zgubić czas. Noworoczne zgromadzenie na Times Square zapowiadało się wyjątkowo tłumnie. Miałem dylemat, jak to potraktować na mojej kartce. Wydaje mi się, że jakoś się wykpiłem. 📷 image

W 2001 roku zawaliły się wieże World Trade Center w Nowym Jorku – ogólnonarodowa tragedia. Wspominając z czasu wojny schodzenie do schronu, tak to na tej kartce przedstawiłem. By dodać szczyptę optymizmu, ściany schronu na 2002 były kolorowe. 📷 image W serii moich życzeń noworocznych są jedne specjalne. 📷 image W odróżnieniu od innych, drukowanych, te rysowane były ręcznie. Sto egzemplarzy. Były to życzenia na rok 1982. Kiedy je robiłem, trwał stan wojenny. Zamknięte drukarnie. Bezwzględna cenzura korespondencji. Rozmowy kontrolowane. Miałem już wtedy wcześniej wydrukowane kartki, ale czas był nieodpowiedni, by wysyłać coś zabawnego. Powstał więc projekt łatwy do wykonania i odporny na cenzurę. Obiegowe powiedzenie brzmiało: „zima wasza, wiosna nasza”. Idąc za tym, przebijające się przez śnieg dwa krokusy miały symbolizować nadzieję na wiosnę. Dwójka, bo był to rok 1982. Miałem nadzieję, że moi adresaci zrozumieją ten skrót myślowy, a dla cenzorów nie będzie to tak oczywiste. Życzenia doszły, intencje zostały zrozumiane. W tamtych latach społeczeństwo nauczyło się czytać między wierszami, niedomówienia i symbole były prawidłowo odbierane. Z tego czasu pamiętny pozostał plakat Tomaszewskiego do sztuki Gombrowicza – zielona goła stopa o wydłużonych paluchu i drugim palcu bezczelnie pokazuje, zabroniony wtedy przez Wojskową Radę Ocalenia Narodowego, znak „V”.

W kolekcji kartek znajdują się także – ręcznie wykonywane w czasie stanu wojennego – życzenia wielkanocne, słane do przyjaciół siedzących wtedy masowo w „internatach”. Tu też trzeba było omijać więziennego cenzora i jakoś się udawało. 📷 image 📷 image

Każdy projekt był inny: aktualne wydarzenia, cyfry nadchodzącego roku, a czasem po prostu jakaś myśl. Zmieniała się technika druku. Od powielanych czarno-białych odbitek, podmalowywanych tuszami, po barwny druk cyfrowy. Jedno tylko się nie zmieniało, poszukiwanie pomysłu. 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image Wysyłałem również kartki, gdy zmieniałem adres. [6101] [4410]

Robię je również dla Iwony na różne okazje i bez okazji. Czasem przytrafi się lapsus, jak ten na rocznicę ślubu, kiedy miało być z numerem 28, a mnie wypadło z obliczeń tylko 27. Córkom i siostrze wysyłam kartki urodzinowe. [7096] [7097] [ [7098] Przyjaciołom – jak znajdzie się jakiś powód. 📷 image 📷 image [4117] 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image

Specjalne podziękowania należały się moim lekarzom chirurgom, reperującym lancetem to, co było jeszcze do zreperowania. Pochodzący z Indii kardiochirurg, doktor Parvathanieni, był jedyną osobą, która trzymała w swoich rękach moje serce. 📷 image Doktor Crrates majstrował z powodzeniem przy moim prawym barku. 📷 image

Wiele moich kart komentuje sytuację polityczną i wydarzenia społeczne. Wyrażam to, co myślę, co czuję. Jedna z kart wielkanocnych była reakcją na rozpoczęcie nonsensownej wojny z Irakiem: samolot pomalowany jak pisanka zrzuca pisankowe bomby. 📷 image Pierwsze godziny wojny mogliśmy oglądać na ekranie telewizora. Szybujące rakiety i wystrzały artyleryjskie wyglądały jak pokaz sztucznych ogni. Zrobiłem więc komentarz o typowej amerykańskiej rodzinie, która ogląda to jak widowisko rozrywkowe, trzymając w rękach prażoną kukurydzę i drinki. 📷 image

W kilku miejscach pojawiają się koty: kot zasadniczy i kot zapasowy. Niestety, żyją krócej niż my, więc trzeba się liczyć z tym, że odejdą, by powrócić w następnym wcieleniu, bo mają ich podobno dziewięć. Zawsze więc był u nas jeden kot „zasadniczy i niedługo później pojawiał się drugi, zapasowy – działało to na zakładkę. Teraz, niestety, mamy tylko jedną kotkę imieniem Kore. Drugi kot, Yanos, po kilku latach znikł w tajemniczych okolicznościach. Był najbliższym kocim towarzyszem Iwony i po jego stracie jeszcze nie zdobyła się na to, aby zaopatrzyć dom w kota zapasowego. Jesteśmy więc w okresie przejściowym. Koty zjawiają się na rysunkach, bo są pełnoprawnymi członkami naszej rodziny. 📷 image 📷 image 📷 image 📷 image

GÓRY

[0044] Od zawsze coś mnie gnało w góry. Jako nastolatek wyjechałem na wakacje sam. Miałem już wiele doświadczeń, które powodowały, że dojrzewałem szybciej. Zdawałem sobie sprawę, że niektóre sytuacje mogą być niebezpieczne. Jednak podziwiam rodziców, którzy mi na to pozwolili. Pojechałem więc w Tatry. Oczywiście pieniędzy było bardzo mało, nie wystarczyłoby na jakieś schroniska czy pokoje, zresztą kto by wynajął pokój czternastolatkowi. Uzgodniłem, że będę spał w stodole zaprzyjaźnionego gospodarstwa w pobliżu Zakopanego. Doskonale zapewniała warunki przeżycia kilku dni. Był to początek lat pięćdziesiątych, Tatry nie były tak zaludnione jak dzisiaj. Poszedłem na parę wycieczek sam, ale przechodząc Krupówkami, zobaczyłem biuro PTTK. W ogromnych witrynach narożnej kamienicy wisiały ogłoszenia o wyprawach prowadzonych przez przewodników tatrzańskich w różne partie gór. W tamtym czasie przewodnikami byli górale, zakopiańczycy, niektórzy o sławnych, rodowych nazwiskach. Zapisałem się na pierwszą wycieczkę. Grupa była niewielka, może sześć osób, i góral w tradycyjnych portkach, z blachą przewodnika. Nazywał się Bachleda, pochodził z tej samej słynnej rodziny co Klimek Bachleda – pierwszy ratownik górski, który zginął, idąc na pomoc zagubionemu turyście. Ten Bachleda również doskonale znał Tatry. Wciągnęło mnie to, że nie mówił tylko o przełęczach i szczytach, ale także o historii, kulturze związanej z górami. Znał masę opowieści, anegdot, był doskonałym gawędziarzem. Na jednej z wycieczek szliśmy przez Boczań na Halę Gąsienicową, później droga wychodziła na ostry szczyt Kościelca 📷 image i tam z nim zawędrowałem. Snując opowieści, uczył nas zachowania i chodzenia w górach. Odebrałem od niego taką naukę: idź zawsze jednym tempem – równy oddech i równe tempo – niezależnie, czy idziesz pod górkę, czy idziesz z górki, czy po płaskim. Zapamiętałem to sobie na całe życie. Sprawdzało się niesamowicie. Zdarzały się różne sytuacje: wchodziłem pod górę odmierzonym tempem, jakim chodziłem w młodości, mijali mnie turyści pędzący do przodu. Po chwili, nadal swoim tempem, dochodziłem do grupki, która siedziała na kamieniu, ciężko dysząc, i mijałem ją, nie zatrzymując się. Powtarzało się to kilka razy, po czym zwykle grupa rezygnowała, a ja docierałem na szczyt. To jest sposób na chodzenie, stosowałem go zawsze.

Regularnie wracałem w Tatry, które są przepięknymi górami. Jakoś tak się złożyło, że na przełomie września i października urywałem się nieformalnie z uczelni na kilka dni wędrówki. Zazwyczaj zaczynałem w Tatrach Wysokich, a kończyłem w Zachodnich. Chodziłem na wycieczki, nigdy nie próbowałem wspinaczki – może byłem na to za ostrożny. Po prostu lubiłem chodzenie. Nie było tylko poznawaniem gór, patrzeniem na piękne widoki, ale przede wszystkim – jak już mówiłem – zawsze byłem ciekaw, co zobaczę po drugiej stronie grani. Później, wędrując po znanych mi już górach, wiedziałem, co zobaczę, ale był jeszcze jeden element: walka z własną słabością. Wyjście do miejsca, do którego, wydaje się, że się nie dojdzie. Człowiek staje przed olbrzymią górą, która wisi mu wysoko nad głową i myśli: „Nie, to niemożliwe, żeby tam wejść”. Później serce mu wypada niemalże na ziemię, pot się leje, ale idzie dalej, przezwycięża się i jest satysfakcja: „No dobrze, wyszedłem”. W późniejszych latach lekarze zaczęli wspominać, że słyszą jakieś szmery w moim sercu, coś jest nie tak. Chodzenie po górach stało się potwierdzeniem, że jednak z tym sercem nie jest tak najgorzej. Przez wiele lat jako tester, czy jeszcze serce działa, służył mi szczyt w Górach Skalistych, tutaj w Kolorado. Nazywaliśmy go „laptop” – w rzeczywistości nazywa się Flattop Mountain, czyli płaska góra. Rozpościera się z niej przepiękny panoramiczny widok na inne szczyty. Wspinaczka zawsze wiązała się z dużym wysiłkiem, ponieważ prawie dziewięciomilowa droga oraz duże wzniesienie powodują, że na pewnej wysokości odczuwa się braki tlenowe. 📷 image Nie byłem tam od czasu, kiedy serce zaczęło działać nieco gorzej.

Chyba dziewięćdziesiąt procent moich wycieczek odbywałem sam. Zdawałem sobie sprawę, zresztą mnóstwo ludzi mi to mówiło, że chodzenie samotnie w górach jest niebezpieczne. Ale to był drugi element testowania, a nawet sprawdzian charakteru – czy mimo złej pogody i trudnej drogi wyjdę. Zdając sobie sprawę z niebezpieczeństw, trzeba ustalić pewne granice. [7105]

Kiedy odkryłem chodzenie zimowe, często brałem narty na plecy, później udało mi się zdobyć tak zwane foki ułatwiające podchodzenie, które podpinałem pod narty. Łaziłem szczególnie w Tatrach Zachodnich, bo tam są warunki do narciarskich wycieczek i zjazdów. W tych wędrówkach byłem sam, bo ci, którzy uprawiają narciarstwo zjazdowe, kręcą się głównie koło Kasprowego. Dla mnie zabranie nart, wyłażenie na górę miało inny smak. Z tamtych wycieczek pamiętam jedną, właśnie samotną. Szedłem granią, którą nie można było chodzić (stanowiła granicę państwa), ale szedłem nią i zobaczyłem z daleka sylwetkę, która zbliżała się z naprzeciwka. Oczywiście w tym miejscu zejść się nie dało ani na stronę polską, ani na czeską, musieliśmy się spotkać. Samotni wędrowcy w górach mówią sobie przynajmniej dzień dobry, a czasem zaczynają rozmawiać. W ten sposób spotkałem mojego – później – serdecznego przyjaciela, który też był „wariatem górskim”, chodzącym w pojedynkę. Potrafił zjeżdżać ze wszystkich gór. Nie dorównywałem mu w umiejętnościach, ale w jego towarzystwie także mi się udawało. Była to przyjaźń, która przetrwała całe lata, poznałem jego rodzinę, syna, córkę. Lecz pamiętam właśnie tamto spotkanie.

Był to Krzysztof Czarnocki. Z wykształcenia inżynier rolnik. Specjalizował się w hodowli ziemniaków, pracował w jakimś instytucie przy Ministerstwie Rolnictwa. Wykonywał więc zawód zupełnie inny od mojego. Pochodził z Zakopanego, przez wiele lat miał tam swój rodzinny dom i znał góry.

Odbywając samotne wędrówki, szczególnie zimowe, trzeba być przygotowanym na wiele różnych niebezpieczeństw. Jednym z nich jest mgła – o każdej porze roku. Wydawało mi się, że po latach chodzenia znam w Tatrach Zachodnich każdy kamień. Do dzisiaj mogę z pamięci narysować linię szczytów.

Był luty 1980 roku. Ze schroniska na Chochołowskiej wyszedłem po południu na krótki spacer na pobliską grań, dobrze znany mi szczyt. Tatry Zachodnie są bardzo łagodne, kopulaste, zwykle wszystko pięknie widać. Tak się jednak złożyło, że zaczęła się śnieżyca. Mgła, śnieżyca – wszystko razem. Zacząłem schodzić, ale śnieg już zasypał ślady podejścia, schodziłem więc „na nos”, jak mi się wydawało. W pewnym momencie zacząłem mieć wątpliwości, czy jestem na właściwej ścieżce. Było późno, ściemniało się. Wiedziałem, że zgubiłem drogę. Poleciałem z małą lawinką, byłem po niewłaściwej stronie, ale nie miałem już siły, żeby wyjść z powrotem na górę i skorygować swój błąd. Energia mnie opuszczała. Zacząłem schodzić żlebem, znowu się obsunąłem i wreszcie zobaczyłem, że z tego miejsca nie ma już zejścia – był to podcięty wąwóz porośnięty lasem. Cały czas padał śnieg. Brnąłem w nim dobrze ponad kolana. W pewnym momencie usiadłem, nie mogłem już iść. To była moja najdłuższa noc. Na szczęście zawsze chodziłem przygotowany, więc miałem przynajmniej puchową kurtkę, raki do chodzenia po lodzie, byłem wyposażony. Wiedziałem, że będę musiał jakoś przetrwać do rana. Przedrzemałem w jamie wygrzebanej w śniegu dla ochrony przed wiatrem. Przeczekiwałem tę noc ze świadomością, że może na wiosnę mnie tam odnajdą. Takie doświadczenie zostaje w człowieku na zawsze. Czasem mówi się, że w sytuacji zagrożenia całe życie przelatuje przed oczami. Może nie doświadczyłem takiego błysku, rzeczywistego widzenia całego życia, ale pojawiła się refleksja, że to już koniec. Wiedziałem, że jestem w miejscu, w którym już nikt nie chodzi, z dala od szlaku. Następnego dnia nabrałem trochę energii, wyszedłem z jamy, cały czas po pas w śniegu. Później wiązadłami od raków przymocowałem sobie do butów gałęzie świerkowe, żeby się tak bardzo nie zapadać, i tak, po kolana w śniegu, schodziłem na słowacką stronę. Śnieżyca ustała, widziałem już, gdzie jestem. Wiedziałem również, że czeka mnie bardzo długa droga, zanim dojdę do jakiegoś zamieszkanego miejsca. Nad granią krążył helikopter. Rozpoczęła się akcja ratunkowa, bo oczywiście wychodząc ze schroniska, powiedziałem, dokąd idę i kiedy powinienem wrócić. Okazało się, że w nocy wyruszyła ekipa ratowników, którzy doszli na to miejsce, gdzie miałem być, ale także się zagubili we mgle i śniegu. Byli w grupie, więc było im łatwiej, rano wrócili do schroniska. Ruszyła cała wyprawa, bo w nocy zeszły lawiny. Usiłowałem machać do helikoptera, ale patrzyli w inną stronę. Wędrowałem cały dzień, do zmroku, i doszedłem do leśniczówki po słowackiej stronie. Tam dostałem herbaty – ze sobą miałem tylko mały kawałek czekolady.

Ciekawe jest, jak działa psychika w momencie zagrożenia. Kiedy obsunąłem się z lawiną, po zatrzymaniu wiedziałem, że w celu nabrania energii muszę dać ten kawałek czekolady – jemu. Przez cały czas myślałem w trzeciej osobie: „Co ten idiota robi?! Trzeba mu dać czekoladę”. Później rozmawiałem o tym ze specjalistami. Są to typowe wrażenia w podobnej sytuacji. Rzeczywiście wydawało mi się, że patrzę na siebie jakby z zewnątrz.

Jak mówiłem, ten dzień upłynął mi na długim marszu. Świadomość, że nie mogę tam zostać, nie mogę tego zrobić moim najbliższym, dodawała mi sił. Z leśniczówki odwieziono mnie na strażnicę słowacką, tam musiałem się rozebrać niemal do rosołu. Poddano mnie trzygodzinnemu przesłuchaniu, ponieważ nastąpiło „przerwanie granicy”. Wzięto mnie za kuriera „Solidarności”. Wtedy nie wiedziałem, że Tatry były szlakiem przekazywania wiadomości. Po wszystkim oddano mnie w ręce polskich wopistów, którzy odstawili mnie na Chochołowską, sprawdzili mój plecak i sobie poszli. Wyprawę opisano w księgach wyjść tatrzańskiego Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Dla mnie była jak rozpoczęcie nowego życia. Wyszedłem z tego, przeżyłem, zostało mi darowane. Nie zaprzestałem samotnych wędrówek, także zimą, choć może byłem ostrożniejszy. W czasie pobytu we Francji chodziłem po Alpach. Pamiętam, jak pojechałem latem do Val-d’Isère, znanej miejscowości narciarskiej. W lecie oczywiście nart nie było, ale były wokół góry. Nie ma tam szlaków turystycznych, jakie widzimy w Tatrach. Kupiłem sobie w księgarni dokładną mapę sztabową, która pokazywała rzeźbę terenu i wszystkie ważne punkty. Zacząłem wędrować tak, jak mnie wiodła, wzdłuż granicy francusko-włoskiej, na której spotkałem włoskich strażników. Chodziłem także w Pirenejach, wprawdzie latem, lecz na dużej wysokości sceneria była zimowa.

Pamiętam jeszcze inną sytuację z Tatr. Wygrzebałem gdzieś stary, przedwojenny przewodnik z bardzo dokładnie naniesionymi szlakami, które potem zniknęły. Tatrzański Park Narodowy zlikwidował je z biegiem lat. Wiedziałem więc, gdzie przebiegały ścieżki. Oczywiście były zarośnięte, ale dało się wyjść na grań. W czasie jednej z takich jesiennych wędrówek wspinałem się właśnie taką nielegalną drogą – nie była szlakiem turystycznym, ale było widać, że zwierzyna nią chodziła – pogoda była nie najlepsza, deszczyk mżył, więc ścieżka rozmokła. Dochodząc do granicy lasu, raptem zobaczyłem dziwne ślady, jakby dziecko stanęło bosą stopą, ale widać było również odciśnięte pazury. Niedźwiedź musiał przechodzić tędy przed chwilą. Dalej szedłem już bardzo ostrożnie, czekając, aż wyjdę ponad granicę lasu. Na szczęście niedźwiedzia nie spotkałem. Powtórzyło się to kilkakrotnie w Górach Skalistych, w Wyoming, znanym z mieszkających tam grizzly. Idąc na wycieczkę, najlepiej zabrać ze sobą gadatliwych towarzyszy, którzy robią dużo hałasu, bo wtedy niedźwiedzie usuwają się z drogi. Można także kupić dzwoneczek, który przywiązujemy do nogi, żeby miś wiedział, że ktoś nadchodzi. Nie ma nic gorszego, niż go zaskoczyć. Najniebezpieczniejsze jest spotkanie młodych, może się bowiem okazać, że weszło się między nie a matkę, która jest w pobliżu. Byłem w takiej sytuacji raz – zobaczyłem dwa małe niedźwiadki bawiące się w strumieniu i od razu uprzytomniłem sobie, że nie jestem we właściwym miejscu. Szczęśliwie obyło się bez fizycznej konfrontacji.

W Górach Skalistych wiele kempingów ostrzega przed niedźwiedziami. Miejsca kempingowe często wyposażone są w stalowe szafki na żywność. Jeśli ich nie ma, lepiej produkty trzymać w samochodzie, choć to nie chroni całkowicie przed brunatnymi włamywaczami. Widziałem w parku narodowym fotografię – przestrogę dla turystów – przedstawiającą samochód z wyjętymi drzwiami: misiek zobaczył wewnątrz tubę pasty do zębów, za którą podobno przepada.

Innym niebezpieczeństwem zagrażającym turystom są kuguary – ważą do stu kilogramów. Atakują z ogromną siłą, zwykle od tyłu. Uderzenie może złamać kark ofiary. Zazwyczaj polują na mniejsze zwierzęta, zdarzają się jednak napady na ludzi, nawet na uczęszczanych ścieżkach.

Chodząc po górach, trzeba zaakceptować to, że dzielimy je z ich naturalnymi mieszkańcami. To my wchodzimy na ich teren i powinniśmy respektować zwyczaje gospodarzy.

Wyprawy górskie przynoszą wiele wspomnień. W czasie jednej z ostatnich spotkałem ogromne stado jeleni na łące w Górach Skalistych. Było ich chyba kilkadziesiąt. Obserwując je ze skały, przypadkowego, ale doskonałego punktu strategicznego, utrwaliłem ten niezwykły moment na fotografiach.

Teraz, siłą rzeczy, moje chodzenie ogranicza się już do niższych gór. Zawsze z ogromnym podziwem patrzyłem na tych, którzy zdobywali szczyty w Himalajach. Można powiedzieć, że te osoby były moimi modelami życiowymi. Takich ludzi się pamięta. Należała do nich Wanda Rutkiewicz. Spotkałem ją u znajomego, chodzili razem w Himalaje. Była trzecią kobietą z Zachodu, która weszła na Mount Everest, a pierwszą, która weszła na K-2, jeden z najwyższych szczytów świata. Chciała zdobyć wszystkie ośmiotysięczniki, ale to się nie udało. Zginęła w Himalajach, została w jakiejś lodowej szczelinie. Kiedy ją poznałem, była już sławną himalaistką, a ja, cóż, chodziłem po górach niskich, jeśli bowiem porównamy Góry Skaliste z Himalajami, to stanowią jedynie połowę ich wysokości. Moim największym osiągnięciem było wejście na Mount Elbert – najwyższą górę stanu Kolorado, mierzącą 4401 metrów. Jest to kawał wycieczki.

W czasie studiów chodziłem do klubu „Kolejarz” przy ulicy Foksal na zajęcia gimnastyki przyrządowej. Była to dobra szkoła wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Byłem wędrownikiem, bardzo dużo jeździłem na rowerze. Jedną z najdłuższych wypraw rowerowych odbyłem z moim bratem ciotecznym około 1950 roku. Jako nastolatkowie – tylko we dwóch – pojechaliśmy rowerami z Warszawy w Kotlinę Kłodzką, do Kudowy i dalej. Mały ruch samochodowy w tamtym czasie pozwolił nam na przebycie tej drogi bez większego stresu. Dziś pewnie byłoby to niewykonalne.

Dwie trzecie długości Polski ze wschodu na południowy zachód to długa podróż. Jechaliśmy sami i jak zwykle mieliśmy bardzo ograniczone środki finansowe, a do jedzenia – suchary i kiełbasę krakowską. Ja na starym rowerze turystycznym, mój kuzyn na pięknym rowerze z przerzutką, rzadkością w tamtych czasach. Dostał go od matki, która pracowała w placówce dyplomatycznej w Szwecji. Improwizowaliśmy spartańskie noclegi. Zdarzało się, że przygodnie spotkani ludzie częstowali nas posiłkami, na przykład jajecznicą na boczku. Do tej pory czuję ten smak. Z naszej strony mogliśmy ofiarować pomoc przy żniwach. Z różnych względów było to dla nas świetnym doświadczeniem.

Wspominam też wyprawę rowerową z ojcem. 📷 image W 1952 roku pojechaliśmy na Pojezierze Mazurskie, które wtedy było pustkowiem. Wielu ludzi wysiedlono do Niemiec. Zostali głównie rdzenni Mazurzy. Źle traktowani przez polskie władze, niechętnie, a nawet wrogo, przyjmowali przyjezdnych. Doświadczyliśmy tego, choćby pytając o drogę. Dzisiaj lepiej rozumiem tę sytuację.

W tamtym czasie jazda na rowerze nie była moim jedynym sportem. W szkole na Barcickiej miałem sporo zajęć z szermierki, trenowałem także floret. Jeden z moich szkolnych kolegów został później olimpijczykiem, zdobywcą złotego medalu. Naszym trenerem był znany węgierski mistrz – János Kevey.

Jeździłem także na nartach. Mogę nazwać to jazdą turystyczną, bo dużo w tym było podchodzenia i zjazdów nieprzetartymi szlakami. Renesans mojego narciarstwa, w formie zjazdowej, nastąpił po przyjeździe do Stanów. Najpierw wyjeżdżaliśmy do Kanady, gdzie Iwona ma rodzinę. Później rokrocznie, poza letnimi wyprawami w Góry Skaliste, wyruszaliśmy na zimowe trasy narciarskie do Kolorado, gdzie zjazdy mają kilka kilometrów długości i ogromną różnicę wzniesień. Było to więc narciarstwo alpejskie. Nie biłem rekordów, ale jeździłem w każdych warunkach. Tę umiejętność wyniosłem z zimowego łażenia po górach z nartami, kiedy to moim kompanem był wspomniany już Krzysztof Czarnocki.

Każde wyjście w góry dostarczało ogromnego materiału fotograficznego, który przynosiłem jako notatki. Często do nich wracam. Tak, góry są miejscem do medytacji, wyciszenia, niektóre widoki zostają z nami na lata. Pamiętam, jak kiedyś w Tatrach Zachodnich schodziłem z Czerwonych Wierchów na zachód, na Halę Ornaku. Najpierw pogoda była bardzo zła, ale później chmury opadły poniżej miejsca, w którym stałem. Wrażenie było niesamowite, wystawały tylko niektóre szczyty, co w Tatrach należy do rzadkości, a morze chmur leżało u moich stóp. Siedziałem tam dość długo. Tak się zamyśliłem, że przegapiłem moment, w którym powinienem był już wracać. Schodziłem więc do schroniska po ciemku, obsuwając się po kamieniach. Wielokrotnie noc zastawała mnie w górach.

Wiele zawodów łączy się z koniecznością osiągnięcia pewnego celu. Jest to szczególnie ważne dla projektanta. Każde nowe zlecenie, każdy problem, z jakim się spotykamy, jest niższym lub wyższym „wzniesieniem”, czasem bardzo stromym. Tu także pojawia się moment zawahania: „Czy podołam?”. Nieraz miałem chwile wątpliwości, czy uda mi się rozwiązać zadanie. Ten trening z gór był pomocny. Obawa przed podjęciem trudnego projektu nie grozi może utratą życia, ale odbiera pewność siebie i wiarę, że można dokonać czegoś wyjątkowego.

W górach osiągnięcie szczytu jest podsumowaniem, spełnieniem. Jednak bywają sytuacje, kiedy do tego szczytu nie można dojść, z różnych względów. Wycofanie się jest bardzo trudną decyzją. Łatwiej się z nią pogodzić, oceniając ryzyko. Kiedyś zimą, idąc granią Tatr Zachodnich z moim przyjacielem Krzysztofem, nielegalnie przeszliśmy granicę, żeby wejść na pobliski szczyt Rohacze. Wobec braku sprzętu zdecydowaliśmy się zawrócić z silnie oblodzonej, eksponowanej ścieżki, pięćdziesiąt metrów od celu. Dobra decyzja.

Byliśmy rodziną łazików. W połowie lat pięćdziesiątych ojciec poznał Mieczysława Orłowicza – doktora prawa, historyka sztuki i zapalonego turystę, który na piechotę przemierzył chyba całą Europę, nie mówiąc już o Polsce. Wydał dwa słowniki czy podręczniki o turystyce, opisujące różne miejsca i szlaki w kraju. Znał właściwie każdą ścieżkę. Nosił także „blachę” przewodnika tatrzańskiego. Mój ojciec zaczął chodzić z grupą zapalonych turystów – nazywali się „grupą Orłowicza” – ukochali wędrówki po Polsce. Mogły prowadzić doliną rzeki Świder pod Warszawą na linii otwockiej przez jakieś małe wioski lub wieść po górskich szlakach. Chodzili grupowo, a doktor Orłowicz przygotowywał plan wycieczki, był przewodnikiem. Nadal mam pisane na maszynie listy, które wysyłał do uczestników dwa czy trzy tygodnie wcześniej. Czasami śmiesznie to brzmiało: „w przyszłym tygodniu będziemy szli wzdłuż rzeki Świder od wioski A do wioski B i po drodze napotkamy takie, a takie miejsca, taką roślinność, rzeka wije się takimi zakolami. Jeśli przyjedziemy autobusem, odchodzącym z dworca takiego, o godzinie 8.30, to o 10.30 będziemy na miejscu. Zjemy śniadanie w gospodzie, gdzie podają świetną jajecznicę” i tak dalej. Był to opis, plan wycieczki, wraz ze wszystkimi szczegółami dotyczącymi zarówno rzeźby terenu, charakterystyki miejsca, jak i organizacji grupy. Orłowicz chodził na wycieczki w pelerynie, z kosturem. Ojciec opowiadał, że spali zwykle w stodołach, a on owijał się dwa razy tą peleryną, padał na siano i zasypiał natychmiast. Mówię o nim, ponieważ był także doradcą turystycznym naszej autokarowej wycieczki studenckiej, którą zorganizowaliśmy w 1957 roku – jedynej do Europy Zachodniej.


CIEKAWOŚĆ ŚWIATA

Zawiązaliśmy na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie komitet studencki, chcieliśmy bowiem zobaczyć coś więcej niż Polska tamtego okresu. Ktoś z grupy miał jakieś wejścia w Ministerstwie Kultury i dostaliśmy pieniądze: tysiąc dolarów na czterdzieści osób. Ja miałem wejście do PKS-u przez znajomą, która była córką naczelnego dyrektora, wydębiłem więc autokar i dwóch kierowców za jakieś grosze. Trasa wiodła przez Wiedeń do Włoch, do Rzymu, później do południowej Francji, dalej do Paryża i z powrotem przez Niemcy. Opiekunem wycieczki był profesor Aleksander Kobzdej, malarz, wykładowca Akademii, wspaniały człowiek, a na wycieczce świetny kumpel. W miarę trwania podróży zżyliśmy się jako grupa. Było nas czterdzieści osób, ze wszystkich wydziałów, przekrój populacji ówczesnej ASP, między innymi: Maciek Urbaniec, Gustaw Zemła, Staszek Kulon, Piotr Kamler, Krzysztof Lenk i Tadeusz Pietrzyk. Koledzy z akademika „Dziekanka” zrobili kawał Kulonowi, ładując do jego bagażu zapakowaną w papier cegłę. Na granicy czesko-austriackiej celnicy przetrzepali nasze rzeczy. Natknęli się także na cegłę Staszka, który nie bardzo wiedział, jak się tłumaczyć z posiadanego ładunku. Długo śmialiśmy się z jego miny.

Planując wyjazd, konsultowałem z doktorem Orłowiczem etap francuski. Zaczął opowiadać: „tam po drodze będzie takie małe miasteczko, znane z romańskiego kościółka, w którego lewej nawie jest taki, a taki obraz, przedstawiający to, a tamto, namalowany wtedy, a wtedy” – szczęka mi opadła. On to recytował z głowy, znał ze swoich podróży, a przeszedł to wszystko na piechotę. Był postacią, o której u nas w domu wiele się mówiło. Ojciec przynosił ze wspólnych wycieczek mnóstwo zdjęć, był autorem większości publikowanych portretów doktora Orłowicza. Po jego śmierci (w 1959 roku) towarzysze wędrówek, w tym mój ojciec, przez wiele lat zbierali się w Harendzie na wspominki o przebytych szlakach.

Wycieczka z ASP w 1957 roku to był wyjazd jednorazowy – w 1956 roku było trochę odwilży, w związku z czym dostaliśmy paszporty. Druga grupa studencka w tym samym czasie zorganizowała wycieczkę do Paryża w inny sposób – popłynęli barką. Jak się okazało, można dopłynąć tam z Polski siecią rzek i kanałów. My mieliśmy autokar i namioty rozstawiane w miejscach, gdzie się zatrzymaliśmy. Wyjątkiem był nocleg na granicy austriacko-włoskiej. Ta noc w górach była bardzo zimna i deszczowa, toteż dach nad głową przyjęliśmy z wdzięcznością. Spaliśmy w koszarach włoskich strzelców alpejskich. Ponieważ mieliśmy niewiele pieniędzy, wzięliśmy ze sobą ogromne ilości jedzenia. Podstawą był pumpernikiel, który się nie psuje, do niego cebula i produkty konserwowe. W naszym wyposażeniu była jedna czy dwie skrzynki alkoholi, także spirytus, bo wiedzieliśmy, że to jest doskonała waluta wymienialna. Wręczona włoskiemu sierżantowi butelka spirytusu z naszego „banku” była formą rewanżu za gościnę. Otworzył ją zaraz przy nas. Nalał. Próbowałem mu jakoś wytłumaczyć – na migi, bo nie znałem włoskiego – że tego nie pije się nierozcieńczonego. Sierżant mnie jednak nie zrozumiał i pół szklanki, może więcej, wychylił jak wodę. Oczy wyszły mu na wierzch, dech mu zaparło zupełnie. Po jakimś czasie doszedł do siebie i pyta: „Wy to tak pijecie?!”. Ktoś przetłumaczył, że tak, my to tak na śniadanie – jesteśmy nie do zdarcia. Polska dusza zagrała. On nalał znowu trzy czwarte szklaneczki trunku, a ponieważ stałem najbliżej, podał mi: „To masz, wypij”. Trzeba było honor Polaka ratować. Jeśli się wie, że to jest bardzo mocny alkohol, to można go wypić, stosując odpowiednią technikę: bierzemy duuuży wdech, wypijamy duszkiem, a później jest ten chuch… Znałem tę metodę z opowiadań ekspertów, więc ją zastosowałem, nie zakrztusiłem się, a żołnierze nie mogli wyjść z podziwu. Honor został ocalony, ale na to, co się dalej działo, spuśćmy już zasłonę milczenia. Noc była dla mnie dość uciążliwa.

Studenci Akademii byli bardzo aktywni. Z inicjatywy wspominanego już Piotra Kamlera wyremontowane zostały podziemia pałacu Czapskich na Krakowskim Przedmieściu. W wypełnionych kamieniami, ziemią i śmieciami piwnicach Piotr zobaczył świetne miejsce na klub studencki. Skrzyknął grupę kolegów i wszystko to odgruzowaliśmy, wynieśliśmy śmieci, wybraliśmy ziemię, później przyszli robotnicy, żeby wykończyć pomieszczenia. Chyba do dziś jest tam klubokawiarnia studencka. Nazwano ją Eufemia. Było to imię znanej wtedy w Akademii modelki, którą wszyscy rysowaliśmy.


WESPÓŁ

Zespołowe działania były kiedyś chyba powszechniejsze niż dzisiaj. W Warszawie wiele się mówiło o karnawałowych balach gałganiarzy w Akademii Sztuk Pięknych. Niewykończona wtedy aula Akademii, mimo gołych ścian i surowej podłogi, zamieniała się we wspaniałą salę taneczną. Stało się punktem honoru dla różnych celebrytów, żeby być na takim balu. Zabiegał o to nawet sam Leopold Tyrmand – w latach pięćdziesiątych organizator podziemnych jam sessions. Gościł często na Akademii, adorując jedną z moich koleżanek. Stroje były absolutnie niespotykane. Na jeden z bali Janusz Stanny przebrał się za piecyk – kominek z drzwiczkami, które po uchyleniu ukazywały tylną intymną część Janusza.

Brałem udział w organizacji tych imprez. Kiedyś udekorowaliśmy salę, pokrywając całkowicie jedną ścianę pogniecionymi gazetami, co dało niecodzienną fakturę i ociepliło surowe pomieszczenie. Dopełniliśmy ten wystrój, zawieszając kilkadziesiąt dużych balonów, chlapanych kolorowymi farbami à la Jackson Pollock. Inwencja dekoratorów podpowiedziała, że balony można zrobić z prezerwatyw. Kupując je w aptece, koledzy poprosili o rachunek na Zrzeszenie Studentów Polskich. Słyszałem, że pani magister była trochę zaskoczona.

Karnawał był także okazją do organizacji sobotnich zabaw, otwartych dla chętnych spoza Akademii. Była druga połowa lat pięćdziesiątych. Królował rock’n’roll. Frekwencja zawsze dopisywała. Grała orkiestra Akademii Sztuk Pięknych – wtedy jedna z najlepszych orkiestr jazzowych w Warszawie. Dochód z biletów zasilał kasę Zrzeszenia Studentów Polskich.

Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przy okazji karnawału odbywały się także aukcje na Wydziale Wzornictwa. Często sprzedawano prace, na których w czasie korekt pedagodzy rysowali swoje poprawki. Gadali i gryzmolili. Ja również miałem ten zwyczaj: uzupełniania ciągu myślenia ołówkowymi dywagacjami. Powstawał cały cykl dziwnych rysunków, które studenci skrzętnie zbierali i sprzedawali później na licytacji w czasie balu. Za zebrane pieniądze organizowali zimowe wyjazdy na narty. Ponieważ odbywało się to w czasie trwającego semestru, trzeba było jakieś zajęcia improwizować na miejscu. Byłem raz opiekunem takiej grupy w Sudetach, w Zieleńcu. Zrealizowaliśmy jedno zadanie, choć nie było to łatwe po całym dniu nart. Nie wiem, co dzieje się na Akademii w tej chwili, ale podejrzewam, że w Polsce, podobnie jak w Stanach, inicjatywy studenckie zanikają. Nie potrafię do końca wyjaśnić przyczyn tego zjawiska.

Nie słyszy się także o klubach studenckich, jak kiedyś Stodoła, która znalazła siedzibę w pobliżu Pałacu Kultury i Nauki, w baraku – pozostałości po budowniczych. Dzisiaj w tym miejscu stoi zapewne jeden z warszawskich wieżowców. Organizowano tam niezapomniane koncerty i festiwale z gwiazdami polskiego jazzu, znanymi później szeroko poza granicami kraju. Grali między innymi saksofonista Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz oraz Tomasz Stańko na swojej magicznej trąbce. A na Mokotowskiej były Hybrydy. Oba kluby prowadziły kabarety, które zapisały się żywo w kulturze Polski Ludowej. Studencki Teatr Satyryków (STS) stał się profesjonalną instytucją. Debiutowała tam Krystyna Sienkiewicz, absolwentka ASP z pracowni Józefa Mroszczaka, później znana aktorka.

Mówiąc o inicjatywach studenckich, wspomnieć należy rok 1956 – odwilż w Polsce i krwawo tłumioną rewolucję na Węgrzech. Na Akademii wrzało. Korzystając z osłabienia czujności cenzury i władz, studenci grafiki zajęli się projektowaniem i drukiem plakatów politycznych. Powstało wiele dokumentów epoki. W pracowni litografii, która czynna była wtedy dwadzieścia cztery godziny na dobę, powielałem Płaczącego gołąbka pokoju Franka Starowieyskiego – jeden z pierwszych plakatów słynnego później grafika.